E. coli: jemy byle co, więc chorujemy
Nasza umiejętność rozmawiania o tym jeszcze bardziej zaostrza histerię wokół E.coli. Escherichia coli wróciła. Za każdym razem, regularnie, atak produktów żywnościowych przeciwko ludziom paraliżuje nas, wywołuje w nas wahania przez zjedzeniem ogórka, jabłka albo natki selera, i przypomina nam, jak bardzo wszyscy kąpiemy się w istnym oceanie ekskrementów.
W maju 2011 roku, wszystkie źródła zgadzały się co do tego, żeby zrobić z epidemii bakterii Escherichia coli w Niemczech zjawisko jedyne w swoim rodzaju. Przez kilka majowych i czerwcowych tygodni więc, ponad 2 000 osób w całej Europie, i conajmniej cztery w Stanach Zjednoczonych, zostało zarażonych. Około 500 spośród nich zachorowało również na zespół hemolityczno-uremiczny, który jest powikłaniem generalnie rzadkim, uszkadzającym nerki i niszczącym czerwone płytki krwi. Według ostatniego bilansu podawanego przez władze niemieckie, 39 osób zmarło w wyniku tej infekcji.
W rzeczywistości, jeśli chodzi o E. coli, to ostatnia epidemia w Niemczech zdaje się powodować wyjątkową dużą liczbę chorych, nawet jeśli bilans tej jest bardzo daleki od legendarnej fali zarażeń salmonellą, która, w 1994 roku zaatakowała 224 000 konsumentów amerykańskich lodów.
Biorąc pod uwagę wirulencję tej Escherichia coli, niektórzy specjaliści wypowiadający się w dyskusjach telewizyjnych dawali do zrozumienia, iż może chodzić to TĘ bakterię, czyli bakterię supertoksyczną, superodporną, superwytrzymałą, nigdy-wcześniej-niewidzianą, czyli rodzaj mikrobowego Armageddonu.
Aby psychodrama była jeszcze bardziej dramatyczna, rolnicy hiszpańscy, wściekli jak stado stu diabłów, zaczynają rzucać warzywa do stóp ambasadorom niemieckim; odpowiedzialni za zdrowie publiczne w całej Europie, wystraszeni, apelują o spokój, jednocześnie produkując kolejne porady oraz nawoływania o ostrożność (przykład paranoi), a niezręczni eksperci medyczni pokazują swoją szyderczą twarz w telewizji, tak jakby właśnie wygrali na loterii.
Czyli cały ten zwyczajowy cyrk, który towarzyszy większości katastrof sanitarnych, i który stawia przed nami to pytanie: czy powinniśmy być o wiele bardziej przerażeni niemieckim szczepem bakterii niż jakimkolwiek innym szczepem bakterii E. coli?
Nie ma katastrofy
Odpowiedź może być oczywista. Nie. Wszystkie fakty po prostu nie potwierdzają scenariusza katastrofy. Jeśli całkiem nowy szczep posiada swój pakiet niespodzianek, to ten wydaje się stosować zwykłe sztuczki E. coli.
Szczep niemiecki nosi naukową nazwę O104 (chodzi tutaj o literę „O”-104, a nie o zero-104), za którą idą różne cechy charakterystyczne w jego budowie komórkowej. A jednak, prowokuje on chorobę porównywalną do tej wywoływanej przez szczep O157, który kiedyś był pierwszym czynnikiem poważnych dolegliwości jelitowych związanych z E. coli.
Jeszcze bardziej niż kompletny brak nowości, głównym elementem pokazującym, iż nie chodzi o TĘ bakterię, jest brak przypadków kolejnych zarażeń człowieka od człowieka; choroba przenosi się w niewielkim stopniu, tak więc nie został zarażony nikt z tych, którzy mieszkali z chorymi, albo którzy się nimi opiekowali. Na odwrót, intensywność niektórych epidemii, takich jak cholera, odżywia się właśnie takimi przypadkami, gdzie jedna osoba może zarazić całe miasto.
Zobacz również:
W przypadku bakterii niemieckiej O104, choroba spowodowana jest zjedzeniem kiełków, a nie wątpliwą higieną twojego sąsiada. A jednak, oto znajdujemy się w samym środku niewiarygodnej młócki medialnej. Skąd to całe zamieszanie?
Można to wyjaśnić przez conajmniej dwa różne powody. Pierwszy, to motywacje finansowe, zawsze obecne i zawsze perwersyjne, sektora informacyjnego, który nigdy nie zawaha się przed dolaniem oliwy do ognia, od momentu kiedy da się odczuć najmniejszy objaw paniki. Dla nich, im bardziej sprawa jest wielka, im bardziej jest poważna, tym więcej sprzedadzą gazet, tym więcej wygenerują kliknięć i tym bardziej i częściej ich programy będą oglądane, z zapartym tchem, dodajmy.
Dosłownie, jemy guano...
Jednakże, główna przyczyna takiego stanu rzeczy jest taka: jeśli ludzie zaczynają chorować z powodu E. coli, to dlatego, że jedzą byle co. Jedzą, powiedzmy to, zwykłe ekskrementy. Proste, prawda? Praktycznie nie zatrzymujemy się na najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniu tego, co sprawiło, że aż tylu ludzi zostało dotkniętych niemieckim szczepem – prawdopodobnie zjedli oni nienormalnie wysoką ilość bakterii.
Niezależnie od skażonego produktu żywnościowego (kiełki soi czy też ogórki, czy też cokolwiek innego), on NAPRAWDĘ był skażony. Ale spróbujcie zmusić Andersona Coopera, czy innego speca od informacji, do powiedzenia, że wasza choroba wzięła się z tego prostego faktu, iż zbyt wiele bakterii żyjących w jelicie grubym jakiegoś zwierzęcia znalazła się w końcu w waszym żołądku.
Zastanówmy się nad tym. Najświeższe epidemie amerykańskie (bakteria O157 generalnie) wszystkie były natury pokarmowej – zostały one wywołane mięsem z konserwy, orzechami laskowymi, serem, sałatą rzymską oraz wołowiną. A jaki jest wspólny punkt między tymi wszystkimi produktami spożywczymi, poza ich jadalnym charakterem? Praktycznie nic innego, jeśli nie fakt, iż wszystkie są pokryte dosłownie Bóg-wie-czym (czyt. odchodami, obornikiem, kałem, guanem, zwał jak zwał, wszyscy wiedzą, o co chodzi).
Ekskrementy zwierzęce są wspanialym nawozem – są przede wszystkim bardzo tanie, jest ich dużo, i zawsze są w zasięgu ręki. I to właśnie dlatego znajdują się na ogórkach, na pomidorach, na jagodach (oraz na kiełkach), i praktycznie na wszystkim, co rośnie w ziemi. Przenikają również do naszych kranów i zatruwają wodę, którą pijemy. A także tę wodę, którą myjemy nasze warzywa.
Krowy i świnie, i wszystkie zwierzęta, które jemy, są również pełne… kału. I nie jest to zaskakujące, biorąc pod uwagę całą brutalność, z jaką je zabijamy, że zawartość ich jelit znajduje się na ich kosztownych zwłokach ... i w hamburgerach, które właśnie zjedliście.
Natura nas nie lubi
Zamiast więc powiedzieć nam szczerze, jak się rzeczy mają, eksperci wszelkiej maści zaczynają lać wodę i owijać w bawełnę, polewając naukowym i medycznym sosem tę prawdę, która przeszkadza, i próbując być może spowodować ten sam rodzaj otępienia, który być może był naszym udziałem w czasie nauki w liceum.
Słyszymy więc o „transmisji horyzontalnej elementów genetycznych”, o „czynnikach wirulencji”, i w ten sposób widzimy stukrotnie powiększony obraz bakterii E. coli, na płytce agarowej tak, jakby chodziło o zdjęcie z archiwum policyjnego.
Zachowują się oni jak ci zbyt nerwowi rodzice, przerażeni tym, iż trzeba powiedzieć dzieciom, jak robi się dzieci; i którzy kończą wygłaszając tyrady o mejozie, o gruczołach płciowych, o jajnikach, o komórkach jajowych, i jak to Mama z Tatą mocno się kochają... i którzy w efekcie końcowym jedynie zwiększają swój strach i przekazują go dzieciom, bez jednoczesnego oferowania nawet najmniejszego strzępka użytecznej informacji.
Podczas gdy sytuacja w Hamburgu w końcu się uspokoiła, warto sobie przypomnieć pierwsze epidemie E. coli, które dotykały restauracji takich jak McDonalds albo Jack in the Box, w latach osiemdziesiątych XX wieku. Wraz z wszystkimi innymi, były one wywołane przez źle ugotowane hamburgery i sprawiły, że cały świat po raz pierwszy zapoznał się z bakterią Escherichia coli O157.
Kiedy tylko została wytropiona, zachowanie tej bakterii naprawdę mroziło krew w żyłach, i to u wszystkich. W przeciwieństwie do innych szczepów E. coli, szczep O157 zapożyczył gen od pewnej zupełnie innej bakterii (Shigella flexneri), która produkuje toksynę Shiga, będącą przyczyną dyzenterii. Ta jankeska wymiana elementów genetycznych między różnymi gatunkami sprawiła, że naukowcy mieli prawdziwe koszmary, i pokazała, w jaki sposób ewolucja grała, tuż przed naszym nosem, w Distorsion 7. Uwaga, kreacjoniści, to już nie jest śmieszne.
Ostatnia epidemia bakterii Escherichia coli O105, która zaczęła się w maju 2011 roku w Niemczech, jest z pewnością straszna, i tragiczna, ale nie jest ona nowym zagrożeniem. Po prostu bardzo sucho nam przypomina o kruchości życia oraz o cudach, jakie może zdziałać dobra kanalizacja.
Przede wszystkim, rzeczywistość naukowa E. Coli przypomniała nam fakt jeszcze bardziej przerażający niż najgorsze z epidemii: natura nas nie lubi. Nie to, żeby nas nienawidziła, ale nas nie lubi. Dosłownie, zupełnie jesteśmy jej obojętni, i to od zarania dziejów.
Komentarze do: E. coli: jemy byle co, więc chorujemy