Katie86Voc
Dołączył: 06 Mar 2013 Posty: 2
Wysłał podziekowań: 0 Otrzymał 0 podziękowań w 0 postach
|
Wysłany: Sro Mar 06, 2013 2:51 pm Temat postu: Gronkowiec złocisty, szczep MRSA - historia nie z tej Ziemi |
|
|
Witam forumowiczów. Mam 26, prawie 27 lat. Zmagam się z przewlekłymi infekcjami skóry spowodowanymi nieprzyjemną bakterią - gronkowcem złocistym, na dodatek jedną z jej wredniejszych odmian - szczepem MRSA (Methicillin-resistant Staphylococcus aureus). Przeczytałam już tony opisów przypadków zakażenia tym świństwem, ale jak dotąd nie znalazłam podobnego do mojego, przede wszystkim nawracającego tak często jak u mnie.
Wszystko zaczęło się prawdopodobnie we wrześniu 2010 roku. Przyjechałam na 2-tygodniowy urlop do Polski (mieszkam w Anglii). Na obu pośladkach pojawiły się wtedy dziwne krosty, wyglądały trochę jak ugryzienia komara (kilkanaście średniej wielkości bąbli). Trochę się przestraszyłam, bo nigdy wcześniej coś takiego mnie nie spotkało, więc udałam się do pierwszego lepszego dermatologa w swoim rodzinnym mieście Lublinie. Kobieta obejrzała zmiany i stwierdziła, że są one definitywnie ropne i dała mi jakiś antybiotyk (nie pamiętam, jaki, chyba doksycyklinę albo penicylinę). Po kilku dniach krosty faktycznie „dojrzały” i zaczęła wypływać z nich ropa. Szybko zniknęły, ale okropne blizny na pośladkach mam do dziś.
Niedługo potem, po powrocie do Anglii zrobiła mi się dziwna krosta pod prawym pośladkiem. Zaczęłam przy niej „majstrować”, wyciskać itp. i w ciągu może dwóch dni zebrało się w tym miejscu pod skórą sporo ropy, która nie chciała wyjść, miejsce było zaczerwienione i bolesne na tyle, że nie mogłam chodzić. Z tego, co mnie moja wiedza medyczna nie myli, tego typu zmiana nazywa się cellulitis (albo ropień – do dziś nie wiem, jaka jest między nimi różnica [?]). Obejrzał to lekarz lekarz rodzinny i stwierdził, że to ropna infekcja skóry, więc konieczny jest antybiotyk. Dostałam flukloksacylinę (odmiana penicyliny niedostępna w Polsce, popularna w Anglii, lekarze wielokrotnie chcieli mi ją przepisywać, widząc moje infekcje skórne). Ropa wylazła, spora blizna została.
Po kilku tygodniach – ten sam schemat, tym razem krosta na lewym pośladku. Znowu wdała się infekcja z ropą pod skórą, znowu utrudniała chodzenie i dodatkowo siedzenie; po oględzinach lekarz (tym razem inny) zalecił oczywiście antybiotyk (chyba znowu flukloksacylinę, ale nie jestem pewna; zeżarłam już tyle różnych, że ciężko zapamiętać, który brałam w danym momencie). Kazał wziąć gorącą kąpiel, aby ropa szybciej wylazła na zewnątrz. Tak też zrobiłam, do tego antybiotyk – i ustąpiło, nie obyło się oczywiście bez kolejnej blizny do kolekcji.
Do Bożego Narodzenia miałam spokój. Nie wiedziałam jednak, że najgorsze dopiero przede mną. Na okres świąteczny przyjechałam do Polski. Na samym środku brzucha parę dni przed Wigilią pojawiła mi się znajomo wyglądająca krostka. Swędziała, więc drapałam, próbowałam lekko wycisnąć, ropa znowu zaczęła się zbierać. Zbierała się i zbierała, aż dnia 27 grudnia zmiana mierzyła już kilka dobrych centymetrów w poprzek brzucha, na dodatek ropa wydawała się siedzieć dość głęboko… Wylądowałam w szpitalu na pogotowiu. Kiedy chirurdzy to zobaczyli, stwierdzili, że wdał się ropień powłok brzusznych i potrzebna jest operacja – jego nacięcie i drenaż. Po zabiegu, kiedy wybudziłam się już z narkozy, dowiedziałam się, że został pobrany wymaz z tego ropnia, więc powinnam poznać przyczynę jego powstania. Przed wynikami dostawałam parę dni dożylnie osłonowo jakiś antybiotyk (chyba penicylinę). Aż wreszcie lekarze ogłosili wynik posiewu: gronkowiec złocisty, szczep MRSA, czyli odporny na wszystkie antybiotyki beta-laktamowe (m.in. penicyliny), a wrażliwy na: chinoliny, aminoglikozydy, glikopeptydy, kotrimoksazol (trimetoprim z sulfametoksazolem) i ryfampicynę. Dostałam dożylnie wankomycynę i timentin, codziennie sprawdzali, jak rana się goi (po paru dniach usunęli dren), na początku zalegało trochę wydzieliny, ale potem ustąpiła. Po skończonej kuracji, dn. 7 stycznia 2011, wypisali mnie ze szpitala. Stwierdzili, że bakteria została wyeliminowana. Dostałam jeszcze trimetoprim i ryfampicynę na bodajże dwa tygodnie.
Wróciłam do Anglii w połowie stycznia 2011. W lutym albo marcu pojawiła się krostka na prawym udzie. Znowu wdała się infekcja podobna do tych początkowych; lekarz, poinformowany, że w trakcie pobytu w Polsce w święta miałam ropień i zdiagnozowane MRSA, zapytał o wyniki ówczesnego antybiogramu, więc powiedziałam, że ostatnio brałam trimetoprim i że prawdopodobnie jestem na niego wrażliwa, więc mi go przepisał. Wzięłam, wszystko ustąpiło. Miałam jeszcze parę podobnych sytuacji, brałam kilka antybiotyków (wśród nich również te, na które byłam odporna – ci lekarze chyba nie znają pojęcia „metycylinoodporny”). Raz zrobili mi wymaz z jednej niewielkiej zmiany, ale nic nie wyhodowano (pamiętam nawet, jak lekarz mi gratulował, że udało mi się pozbyć MRSA), ale z tego, co pamiętam, byłam świeżo po kuracji którymś z antybiotyków, nie dziwne więc, że gronkowiec mógł być uśpiony. Nie musze chyba dodawać, że po każdej infekcji mam bliznę.
Podsumowując, co kilka miesięcy po powrocie z Polski pojawiała się jakaś infekcja, nie wiem, ile łącznie ich było, ale myślę, że z 5-7 (raz wylądowałam na pogotowiu, bo był weekend i przychodnie były zamknięte, a zdawałam sobie sprawę, że zmiana jest całkiem poważna, zresztą po raz kolejny utrudniała chodzenie, więc potrzebowałam szybko antybiotyku). Za którymś razem wyskoczyła mi dziwna krosta na czole, dokładniej przy skroni. Wyglądało to jak nieładny pryszcz, na dodatek zrobiła się od tego duża opuchlizna wokół oka (spuchło i przymknęło mi się tak, że wyglądałam jak Quasimodo). Poszłam wtedy do pielęgniarki (lekarze mieli tego dnia kolejki), powiedziałam, że podejrzewam nawrót MRSA, a ona na to, że „wcale tak nie musi być”, że „nie sądzi, żeby to wróciło”; próbowałam dać jej do zrozumienia, że zmagam się z tym od pewnego czasu, więc wątpię, żeby była to inna przyczyna, ale ta pani wydawała się wiedzieć wszystko najlepiej. Pobrała mi jednak wymaz z tej rany (bo to już była rana, nie krosta), do tego dała jakiś antybiotyk i krople do oczu. Pomogło, ale radość nie trwała długo - wyniki wymazu znowu zaświadczyły o MRSA (żeby było śmieszniej, poinformowała mnie o tym ta sama „mądra” pielęgniarka; widać było po niej, że było jej trochę głupio). W ciągu kilku dni zadzwonili do mnie mikrobiolodzy ze szpitala, kazali przyjść na rozmowę. Mówili coś o higienie osobistej, myciu rąk (od którego jestem uzależniona; robię to bardzo często) itp., że tej bakterii nie łapie się ot tak; dostałam płyn o nazwie octenisan do mycia ciała i włosów przez cały tydzień, przy czym trzeba było codziennie zmieniać ręczniki i pościel, do tego maść do smarowania do nosa. Trzymałam się kuracji i na chwilę znów miałam spokój, ale kiedy po raz kolejny rozdrapałam nowo powstałą krostę (w podobnym miejscu, koło skroni) i znowu pojawiła się megaopuchlizna wokół oka, lekarz rodziny postanowił mnie w końcu skierować do dermatologa (był to bodajże październik 2011). I wtedy dopiero się zaczęło…
Dermatolog, cieszący się prawdopodobnie bardzo dobrą opinią, do którego w kolejce na wizytę trzeba czekać kilka miesięcy, obejrzał wszystkie moje blizny po stanach zapalnych (łącznie z dziwną, baaardzo swędzącą wysypką na łydkach, która, jego zdaniem, miała to samo medyczne podłoże – jak się później okazało, były to ugryzienia pcheł, które namnożyły się w domu; do tejże diagnozy doszłam jednak sama) i stwierdził, że męczy mnie wyjątkowo oporna na leczenie bakteria i zaproponował terapię MINOCYKLINĄ – antybiotykiem z grupy tetracyklin, niedostępnym w Polsce. Dawka: 100 mg dziennie przez… PÓŁ ROKU. Trochę mnie to przeraziło; branie antybiotyku przez tak długi czas nie jest chyba dobre dla organizmu…(?) Ale on zaczął mnie uspokajać, tłumaczył, że to mała dawka, że jest to słaby antybiotyk, przeznaczony specjalnie do dłuższego leczenia. Dodał jeszcze, że niektórzy ludzie muszą leczyć się antybiotykami kilka lat, a nawet… całe życie. Oprócz minocykliny zalecił jeszcze wodę utlenioną 6%, którą miałam sobie wlewać do kąpieli (twierdził, że ma ona mocniejsze działanie od tego octenisanu, który zalecili mi mikrobiolodzy). Do tego dostałam naseptin - maść do nosa.
Przez całe pół roku brania minocykliny miałam wreszcie SPOKÓJ – zero jakichkolwiek infekcji skórnych! Zgodnie z zaleceniem, odstawiłam ją po półrocznej kuracji (zaczęłam brać ją w październiku 2011, a skończyłam w połowie kwietnia 2012). I co się okazało? Pamiętam, że przestałam brać antybiotyk w środę, a w środę TYDZIEŃ PÓŹNIEJ cała moja twarz pokryła się okropnymi ropnymi pryszczami. Zaczęło się od kilku na czole. Chciałam je wycisnąć (wcześniej nie miałam problemów z cerą, może trochę w okresie dojrzewania) i myślałam, że będzie po sprawie, ale one rozsiały się po całej mojej twarzy! Oba policzki miałam pokryte ropnymi wypryskami i podskórnymi gulami, bardzo zaognionymi. Nigdy nie wyglądałam tak okropnie. Na dodatek znowu od jednej z ropnych zmian zaczęło puchnąć mi to nieszczęsne oko, do tego wywaliło mi bolącą gulkę pod uchem – zapewne węzeł chłonny. Doszła gorączka, ból głowy, ogólne osłabienie. Do przychodni poszłam upokorzona, zasłaniając twarz. Nie było możliwości dostać się do lekarza rodzinnego tego dnia, bo mieli kolejki, wylądowałam więc u pielęgniarki (tej samej, która ponad pół roku temu nie wierzyła, że mogę mieć znowu MRSA). Powiedziała, że „nie wygląda to jeszcze tak źle” (marne pocieszenie), pobrała wymaz (za kilka dni wykazał oczywiście MRSA), dała mi antybiotyk (chyba trimetoprim i krople do oczu) oraz wysłała powiadomienie o moim stanie do dermatologa, który pół roku temu zalecił mi tę nieszczęsną minocyklinę.
W trakcie kilku dni miałam u niego wizytę (ile się nabłagałam, żeby się tam dostać [chcieli mnie zapisać dopiero na maj!], to już inna sprawa). Twarz się prawie wygoiła, więc nie bardzo miał co oglądać, na szczęście zrobiłam wcześniej zdjęcia, które mogłam mu pokazać. A pan dermatolog stwierdził, że „kuracja najwyraźniej nie trwała wystarczająco długo, dlatego nie udało się wybić bakterii”, więc przepisał mi minocyklinę na… KOLEJNE PÓŁ ROKU. Zapytałam, co z zajściem w ciążę (bardzo chciałabym mieć w końcu dziecko), a on na to, że przy minocyklinie jest to wykluczone. Cóż, postanowiłam więc poczekać.
Nadszedł listopad, minęło kolejne pół roku, przez które, oczywiście, nie pojawiła się żadna infekcja. Tydzień po ostatniej tabletce miałam termin do tego dermatologa na wizytę kontrolną (tę datę ustalił pół roku temu, przy ostatniej mojej wizycie). A że wszystko było ok., nawrotu ani śladu, stwierdził, że sprawa załatwiona, że jestem zdrowa, dodał też, że mogę sobie spokojnie starać się o dziecko. Cieszyłam się, że wreszcie jest poprawa i nawet zaczęłam myśleć na serio o tej ciąży.
Niestety, ostatecznie jedyną poprawą, jaką zaobserwowałam, był czas powrotu infekcji - w porównaniu do tego po pierwszym odstawieniu minocykliny wydłużył się o… półtora tygodnia; pierwszy raz wysyfiło mnie po tygodniu od zaprzestania kuracji, a tym razem „aż” po ponad dwóch, czyli, jak na złość, kilka dni po wizycie kontrolnej u dermatologa, który stwierdził, że jestem „zdrowa”. A tu proszę: zaraz po tej wizycie, czyli ok. 2,5 tygodnia od odstawienia minocykliny, historia się powtórzyła. Wszystko wyglądało wręcz identycznie: krosty najpierw na czole, a potem na policzkach (było ich może trochę mniej niż pół roku temu), łącznie ze spuchniętym okiem (tym razem jeszcze gorzej niż ostatnim razem, bo „zamknęło” mi się prawie całe). Znowu gorączka i wywalony węzeł chłonny. Na dodatek byłam w trakcie przenoszenia się do nowej przychodni (zmieniłam miejsce zamieszkania); ze starej już mnie wypisali, a do nowej – jeszcze nie zdążyli zapisać (cały proces przenoszenia trwa parę dni). Nie chcieli mnie przyjąć ani w jednej, ani w drugiej. W tej nowej powiedzieli, że powinnam zostać jeszcze obsłużona w starej, jako że była moją ostatnią przychodnią. Poszłam więc tam, zademonstrować od razu, w jakim jestem stanie. Recepcjonistka rozłożyła ręce, ale udało jej się załatwić dla mnie receptę od jednego z lekarzy rodzinnych (nigdy wcześniej u niego nie byłam), podała mi ją tylko w okienku i dodała, że ten lekarz w ciągu godziny do mnie zadzwoni i udzieli mi więcej informacji. Spojrzałam na receptę, a tam… oczywiście znowu minocyklina, tym razem na trzy miesiące. Zadzwonił do mnie ten lekarz i powiedział, że dał mi ten antybiotyk, ponieważ z mojej historii leczenia wynika, że przecież ostatnio na mnie działał, że mi pomagał, przepisał go więc doraźnie, w danej chwili na tę infekcję, że więcej nie może nic dla mnie zrobić, bo nie jestem już formalnie ich pacjentką i zaleca konsultację z lekarzem rodzinnym z nowej przychodni, a najlepiej znowu z tym samym dermatologiem, co wcześniej.
Zaczęłam więc znowu brać tę przeklętą minocyklinę, bez konsultacji z owym dermatologiem, który pewnie nawet nie miał pojęcia, że kilka dni po wizycie u niego wszystko powróciło. Wychodziło na to, że w tamtym momencie przyjmowałam ten lek bez nadzoru lekarza, co mnie jeszcze bardziej niepokoiło. Niedługo potem udałam się do nowej przychodni do pierwszego lepszego rodzinnego, żeby poinformować go o swoim nawracającym zdrowotnym problemie. Wysłał on ponaglenie do dermatologa, że potrzebuję jak najszybciej wizyty, ponieważ w lutym kończy mi się 3-miesięczna kuracja minocykliną (trzecia z kolei, którą zalecił tym razem lekarz rodzinny ze starej przychodni z powodu mojego nagłego przypadku). Stwierdził również, że nie za bardzo wie, jak mi pomóc, gdyż nie jest to jego specjalizacja. Powiedział tylko, że być może będę musiała brać antybiotyk kilka lat (!). Kiedy zaczęłam mówić, że najprawdopodobniej ta minocyklina mi nie pomaga, skoro po odstawieniu od razu mnie wypryszcza, że stało się tak już dwa razy, po dwóch półrocznych kuracjach (tym bardziej, że zanim zaczęłam ją brać, nie miałam takich problemów z twarzą, ba, praktycznie żadnych), a on na to, że właśnie mi pomaga, skoro podczas brania nic się nie dzieje, że nie mam wtedy infekcji. Nie docierało do niego, kiedy mówiłam, że to tylko usypianie gronkowca złocistego na czas brania tabletek, a kiedy dorzuciłam jeszcze, że antybiotyki osłabiają ogranizm i rujnują odporność, spojrzał na mnie jak na wariatkę i odparł, że właśnie POMAGAJĄ organizmowi, że niejednokrotnie ratują życie, a odporność BUDUJĄ, a nie rujnują. Załamałam się. Zapytałam jeszcze, czy mogłabym zrobić sobie badania krwi pod kątem odporności (sprawdzić poziom immunoglobulin), ponieważ obawiałam się, że jest ona słaba. Dał mi skierowanie. Sęk w tym, że immunoglobulina wyszła dobra i ten sam lekarz stwierdził, że moja odporność jego zdaniem jest w porządku.
Kiedy zbliżał się już kres 3-miesięcznej kuracji (ostatnią tabletkę miałam wziąć 10 lutego bieżącego roku), przyszło do mnie łaskawie powiadomienie, że mam wizytę u mojego cudownego dermatologa… 15 kwietnia, także jeszcze nawet u niego nie byłam. Od razu udałam się do tego samego, co ostatnio, lekarza rodzinnego, żeby zapytać, co mam robić dalej, skoro do kwietnia jest jeszcze tyle czasu, a ja za chwilę kończę antybiotyk, więc infekcja pewnie znowu wróci… A on na to, że jego rola się skończyła, że wysłał już informację do dermatologa, a jedyne, co może dla mnie zrobić, to wypisać mi doraźnie receptę na minocyklinę, kiedy będę tego potrzebowała; wystarczy, że poproszę o to przez telefon recepcjonistkę.
Po ostatniej tabletce 10 lutego odliczałam dni do kolejnego nawrotu. 25 lutego w poniedziałek wieczorem miałam już pierwsze krosty (tym razem zaczęło się od policzków). Zadzwoniłam do przychodni we wtorek, chcąc umówić się z tym lekarzem rodzinnym (wolałam, żeby najpierw zobaczył, co się ze mną dzieje, zanim przepisze mi minocyklinę), niestety, pierwszy termin do niego był na 7 marca, a do jakiegokolwiek innego rodzinnego – 4 marca. Zapytałam, czy jest przynajmniej możliwość zrobienia wymazu (miałam już zainfekowaną krostę na czole, która zaczęła ropieć), zaproponowali inną klinikę do tego celu (nie mieli miejsc). Wymaz z tej rany na czole pobrano mi w środę. W czwartek wieczorem, oprócz rozsiewających się krost na policzkach, zrobiła się w miejscu krosty na czole gula z ropą; urosła do niezłych rozmiarów, tym razem skutkując wielką opuchlizną na kawałek czoła, górną część nosa i oboje oczu, doszedł również stan podgorączkowy. Wiedziałam już, że nie obędzie się bez antybiotyku, w piątek rano zadzwoniłam więc do przychodni i zrobiłam tak jak sugerował mi ostatnio ten lekarz rodzinny - poprosiłam recepcjonistkę o załatwienie od tego lekarza rodzinnego recepty na minocykllinę. Wzięłam ją jeszcze tego samego dnia, potem w sobotę i niedzielę… Krosty zaczęły znikać, ale to ropne coś na czole – niestety nie, ropiało coraz bardziej, opuchlizna twarzy również się utrzymywała, łącznie z podwyższoną temperaturą. Przestraszyłam się, że może dawka minocykliny (100 mg) jest za słaba w tym przypadku i w niedzielę po południu pojechałam na pogotowie do szpitala. Tam lekarz ogólny najpierw chciał mi dać flukloksacylinę (penicylinę), ale zaprotestowałam, mówiąc, że infekcję spowodowało prawdopodobnie MRSA, które jest przecież odporne na penicylinę, a on na to, że nie wiemy, czy to MRSA, bo nie ma jeszcze wyników środowego wymazu, zaczęłam go więc przekonywać, że to któraś infekcja z kolei i za każdym razem była spowodowana tą bakterią, że jestem wręcz pewna, że jest to znowu MRSA, więc ostatecznie, po wysłuchaniu mojej argumentacji, przepisał mi klarytromycynę 500 mg dwa razy dziennie. Ropień zaczął się goić, opuchlizna zeszła. Dzisiaj (5 marca, wtorek) byłam w przychodni, żeby odebrać wynik wymazu z tego ropnia z czoła – oczywiście MRSA. Konsultowałam to na miejscu z lekarzem rodzinnym (tym razem innym), który powiedział, że infekcja jest zaawansowana, a mój szczep - wyjątkowo oporny i ciężki do wyleczenia. Powiedział, żebym odstawiła klarytromycynę przepisaną w szpitalu, bo wg antybiogramu jestem na nią odporna, za to wrażliwa na trimetoprim i ryfampicynę, czyli na te same antybiotyki, na które był odporny MRSA wyhodowany z ropnia powłok brzucha po zabiegu w polskim szpitalu w grudniu 2010. Dostałam na nie receptę (mam je brać 14 dni dwa razy dziennie), dziś wzięłam pierwszą dawkę. Dał mi też zwolnienie z pracy na 2 tygodnie (jestem barmanką w restauracji), początkowo chciał nawet na 4, bo jego zdaniem nie mogę pracować z tak rozwiniętą infekcją, dodał jeszcze, że w tak zaawansowanym stadium, w jakim jestem teraz, mogę nawet zakażać innych, że domownicy już mogą być zarażeni. Zapowiedział również, że znowu skontaktują się ze mną mikrobiolodzy. Oprócz tego zostaje wizyta 15 kwietnia u mojego cudownego dermatologa, od którego zaczęła się moja przygoda z minocykliną.
W planie mam wyjazd do Polski pod koniec czerwca, żeby spróbować innych metod leczenia. Może jakaś autoszczepionka, autohemoterapia (nie są stosowane w Anglii), może jeszcze coś innego, ale mam nadzieję, że nie będę musiała brać antybiotyku do końca życia. Za każdym razem, kiedy go odstawiam, infekcja wraca – czy kiedykolwiek będę mogła być w ciąży? Nie wiem też, co robić za 14 dni, kiedy trimpetoprim i ryfampicyna już się skończą, ale prawdopodobnie zrobię przerwę, żeby zobaczyć, jak długa ona będzie; jak tylko zaczną się pojawiać pierwsze krosty, od razu wrócę do minocykliny i będę ją brać aż do czerwca, żeby mieć spokój. Potem odstawię specjalnie na wyjazd do Polski. Nie wiem, czy ktokolwiek będzie umiał mi pomóc. Jestem przerażona, bo ciągłe infekcje powodują, że nie mogę chodzić do pracy, teraz muszę jechać do Polski na dłuższy okres, żeby spróbować tamtejszego leczenia; boję się, że w końcu stracę robotę. Dziecka też mieć nie mogę. Co tu robić?
Dodam, że po 10 lutego zaczęłam kurację ParaProtexem, ale odstawiłam go, kiedy wróciłam do antybiotyku, bo ponoć kiedy się przyjmuje jakikolwiek, ParaProtex nie działa. Co zrobić, żeby uśpić (bo o totalnym wytępieniu nie ma chyba mowy) gronkowca złocistego MRSA na dłuższy okres niż kilka tygodni? Żeby nie przyjmować antybiotyku za antybiotykiem z niewielkimi przerwami?
Błagam o pomoc.
Dziękuję za przeczytanie długiej historii mojej choroby.
Katarzyna |
|